Joe Chal Joe Chal
6203
BLOG

OBŁUDA POSŁA PiS-u STANISŁAWA SZWEDA!

Joe Chal Joe Chal Rozmaitości Obserwuj notkę 0
"Przedstawione poniżej materiały przesłał mi pan Piotr Smolana, poseł na Sejm IV kadencji z prośbą abym opublikował jego felieton w niezależnych mediach, jakim zapewne jest salon24. Ponieważ znam pana Piotra osobiście, czynię to o co mnie prosił."

 

 

 

 

  PosełStanisław Szwedznający posłaPiotra Smolanęod co najmniej 1990 r. jako działacza NSZZ „Solidarność” - miał i ma do niego wraz zMarcinem Tyrnąpóźniejszym - senatorem RP -  przewodniczącym Zarządu Regionu Podbeskidzie NSZZ „Solidarność” w Bielsku-Białej  -  stosunek bardzo negatywny, nacechowany wręcz pogardą.

Wynikało to z tego prostego faktu, że pomimo, iżPiotr Smolanabył wiernym członkiemNSZZ "Solidarność", z którego nigdy nie  wypisał się – to jednak miejscowy Zarząd NSZZ „Solidarność” zaczął go traktować jako „persona non grata” i przestał pomagać mu w sporze sądowym z Karpacką Spółdzielnią Mieszkaniową, odmawiając mu pomocy prawnej w 1989 r. w napisaniu rewizji nadzwyczajnej do Ministerstwa Sprawiedliwości wobec niesprawiedliwego wyroku Sądu Pracy.  Zarząd odmówił mu pieczęci na piśmie w 1990 r., gdy  Ministrem Sprawiedliwości był Aleksander Bentkowski w rządzie Tadeusza Mazowieckiego. Zarząd był już bowiem zdominowany przez byłych funkcjonariuszy   PZPR – jak na przykład późniejszy senator RP – Marcin Tyrna – członek POP PZPR przy Befamie w Bielsku-Białej, podobnie jak jego żona Paulina Tyrna była I sekretarzem POP PZPR w Bielskiej Mleczarni. Po latach okazywało się, że kandydaci promowani w 1989 r. na przyszłych posłów i senatorów na słynnych wspólnych fotografiach z Lechem Wałęsą – byli albo dawnymi funkcjonariuszami PZPR albo w dziwny sposób powiązani z SB lub byłymi funkcjonariuszami SB. Przykładem tych powiązań jest była poseł i senator oraz eurodeputowana Grażyna Staniszewska, którą dawny SB-ek Krzysztof Oremus zaczął promować w swoim post-esbeckim piśmidle „Super-Nova” do spółki z posłanką SLD  VI kadencji Sejmu – Bożeną Kotkowską.

Bielski Wymiar (Nie-)Sprawiedliwości zaczął uprawiać swoisty mobbing sądowo-prokuratorsko-polityczny na niewygodnej osobie posła Piotra Smolany – wśród których to sędziów znalazła się również córka  posła Stanisława Szweda – sędziaAnna Szwed-Szczygieł.Powyższe fakty jedynie przybliżają skalę zjawiska, w jaki sposób poseł Stanisław Szwed dyskredytował posła Piotra Smolanę choćby w szeregach PiS-u w kontaktach z Lechem i Jarosławem Kaczyńskimi. Stąd wynika wytłumaczalna totalna niechęć tych polityków i samego Antoniego Macierewicza do Piotra Smolany.

 

________________________________________________________________________

 

MOJE  ZAPISKI PAMIĘTNIKARSKIE

 

(Fragmenty do książki autobiograficznej

Posła Piotra Smolany IV kadencji Sejmu RP

byłego  członka Sejmowej Komisji

Śledczej „Rywingate” z 2003 r.)

 

1 stycznia 1992 r.

 

            Byłem przewodniczącym związku zawodowego NSZZ „Solidarność”.  Nie chciałem nim być. W pierwszym roku pracy w Wojewódzkim Przedsiębiorstwie Robót Inżynieryjnych w Starym Bielsku w 1989 r. dość dużo się nasłuchałem, co w tej firmie się wyprawia: że dyrektor naczelny Eugeniusz G. jest bardzo zachłanny na pieniądze jak i pozostali dyrektorzy w liczbie czterech jego zastępców. W tym czasie, kiedy pracownicy zarabiali średnio niecałe 50.000,- starych złotych miesięcznie (ja zarabiałem zaledwie 35.000,- złotych z racji nieprzynależenia do jedynie słusznej komunistycznej Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej) – dyrektor naczelny według słów mojego kolegi Sławomira Bysko – jeśli nie uzyskał całkowitych dochodów z  różnych źródeł co najmniej w wysokości 1 miliona ówczesnych złotych miesięcznie, to "chodził chory" i "rozstrojony nerwowo".  Nie wiedziałem jeszcze wówczas, co o tym sądzić, czy może to być prawdą. Ale zacząłem widzieć, że kombinował, gdzie tylko się dało i gdzie mógł; przeprowadzał różne nielegalne transakcje z zaopatrzeniowcem i obaj czerpali z tego duże profity. Zaopatrzeniowiec do tego stopnia wzbogacił się na okradaniu firmy, że w roku 1990 dysponował już 200 milionami starych złotych gotówki i w końcu za łaskawą  zgodą dyrektora i Rady Pracowniczej wziął w ajencję cały dział zaopatrzenia, który jako swoją prywatną spółkę nazwał ADASTA od swojego imienia i nazwiska Adamczyk Stanisław.

 

            Dyrektor naczelny Eugeniusz G. zapuszczał węża za pieniędzmi gdzie się tylko dało – na wszelkie sposoby usiłował zdobyć jak największe pieniądze. Fama głosiła, że że wybudował już trzy domy (dla siebie, syna i córki). Kilkakrotnie wyłudzał od państwowej firmy, którą zarządzał, jednorazowe zapomogi w kwotach dziesięciokrotnych ówczesnych pensji pracowniczych. W 1989 r. napisał podanie do Rady Pracowniczej (która była satelicka i całkowicie mu podporządkowana) o przyznanie mu zapomogi, bo jest bardzo biedny i na piechotę dochodzi do pracy. Motywował to podanie swoją trudną sytuacją materialną i uzasadniał faktem posiadania pięciorga dzieci.

 

            Rada pracownicza dobrze wiedziała, że łysawy i siwy dyrektor ma już wnuki, a dyrektorskie dzieci są już dawno żonate i dzieciate. Ale – o dziwo! - Rada Pracownicza niepomna fałszerstwa i faktycznego kłamstwa – przyznawała mu te zalegalizowane łapówki i w 1989 r. dyrektor naczelny dostał kasę w wysokości 300.000,-  starych złotych, wówczas gdy moja pensja wynosiła zaledwie 35.000,- st. złotych., zaś w następnym 1990 roku historia powtórzyła się znowu.  Ile razy dyrektor wyłudzał w ten sposób pieniądze wcześniej – Bóg raczy wiedzieć.   Przed wieloma pracownikami te operacje finansowe utrzymywano w wielkiej i ścisłej tajemnicy. Ale ludzie w końcu nie wytrzymują nerwowo na arogancję Rady Pracowniczej i samego Dyrektora – że zaczęli głośno pomstować i mówić na ten temat, bo wszyscy byli oburzeni na postępowanie dyrektora, który zawsze miał najwyższą pensję w przedsiębiorstwie (co najmniej trzykrotność średniego pracowniczego uposażenia – czyli około 150.000,00 złotych) – a w 1990 r. potrafił drogą nacisków na Radę wywindować swoje apanaże powyżej pułapu – i to znacznie – samego Wojewody Bielskiego. To by były dopiero pensje dyrektora naczelnego, a dochodziły jeszcze również mocno wygórowane pensje  czterech jego zastępców  (zupełnie niepotrzebnych w przedsiębiorstwie – przedsiębiorstwo mogło całkowicie i pewnie funkcjonować pod kierownictwem jednego dyrektora. Największą sławą pożeracza firmowych pieniędzy  okrył się inż. Ryszard Jonkisz – emerytowany dyrektor Zjednoczenia Budownictwa – członek PZPR, który mając wysoką emeryturę, pobierał wysoką dodatkową pensję kosztem ciężkiej pracy robotników. Wciąż im było mało tych pieniędzy, tak jak temu emerytowi Ryszardowi Jonkiszowi – wujaszkowi obecnego „solidarnościowego prezydenta miasta Bielska-Białej. Zachłanność tych ludzi była dla mnie obrzydliwa – ale w dobie „komunizmu” wszyscy czerwoni dyrektorzy tacy byli. 

 

            Dyrektor Eugeniusz G. niby zaangażowany był w budownictwo sakralne – ale przecież czerpał z tego duże pieniądze – liczył na to, że poprzez swoje powiązania z Kościołem, będą mu uchodziły płazem różne kombinacje i machloje finansowe, nielegalne operacje finansowe po spółkach handlowych. Trzeba pamiętać, że nadchodziły czasy zbliżenia nowej władzy solidarnościowej z klerem. Liczył na to, że załoga przedsiębiorstwa – w większości katolicy – będą go tolerowali jako dyrektora wierzącego, równocześnie członka PZPR  i nie będą mu czynili żadnych zarzutów.  A ludzie chcieli przeciwko niemu wystąpić, ale każdy się obawiał. Obsypywali go różnymi niewybrednymi epitetami, ale w jego obecności zamykali usta. Psioczyli na niego, ale każdemu brakowało odwagi.

            I właśnie w tym czasie – w tym przedsiębiorstwie, w połowie 1989 r. ktoś skojarzył sobie moje nazwisko z Karpacką Spółdzielnią Mieszkaniową i ze słynnym artykułem w „Polityce” z 1988 r.  Zresztą dział kadr o tym wiedział – zapytano się mnie jednego razu, czy to o mnie pisała „Polityka” i czy to ja jestem owym „Ondraszkiem” ? Nawet nie zaprzeczałem, a raczej chlubiłem się tym, że nim jestem z nadania komunistów spod znaku PZPR na czele z Mieczysławem Rakowskim. No Ondraszek, mimo wszystko, był jednak postacią pozytywną. Pomagał - podobnie jak Janosik - biednym i pokrzywdzonym.

 

            Po treści artykułu wiedzieli na co mnie stać. To ten, co nazwał reżim w Polsce niemalże reżimem  panującym na Haiti i na Kubie lub dawnej Kampuczy.  Gdy potwierdziłem, że w swoim czasie pracowałem w Karpackiej Spółdzielni Mieszkaniowej i że jestem jedną i tą samą osobą – upatrzono sobie mnie za tego, który mógłby z czasem zrobić porządek w tej bałaganiarskiej firmie.  Zaczęto mnie prosić w ścisłej konspiracji na spotkaniach w prywatnych mieszkaniach – abym podjął się tego zadania i doprowadził do usunięcia dyrektorów oraz tego najbardziej znienawidzonego dyrektora naczelnego - z przedsiębiorstwa, w którym oni pracują już od blisko 10-15 lat.

 

            Odpowiedziałem im: ludzie dajcie mi spokój. Już raz "dostałem w łeb" od „czerwonych”, nie chcę się wdawać w nowe rozgrywki personalne w tym zakładzie. Poza tym mam przykre doświadczenia za sobą, dobrze wiem, na co stać „czerwonych”, gdy ktoś im zalezie za skórę: - wyrzucą mnie bardzo szybko z pracy.

 

            Zaczęli mnie na nowo przekonywać:  założymy związek zawodowy „Solidarność”, ciebie wybierzemy przewodniczącym i wspólnie zabierzemy się za nich, a funkcja przewodniczącego NSZZ „S”: będzie cię chroniła przed  wyrzuceniem z pracy.         

 

            Odpowiedziałem im z całym przekonaniem:  - i tak mnie wyrzucą !

 

            Przez pół roku do końca 1989 r. wahałem się. Czy mam znowu ryzykować dyscyplinarne ukartowane wydalenie z pracy, tak jak to miało miejsce kilka lat wstecz w Karpackiej Spółdzielni Mieszkaniowej ?  A prawie „przegrałem” dwuletni proces w komunistycznym  jeszcze Sądzie Pracy w Bielsku-Białej (11 maja 1989 r.) oraz Krakowie (28 sierpnia 1989 r.) i zamierzałem pisać rewizję do Ministerstwa Sprawiedliwości w Warszawie.  Dyrektorzy zacierali ręce z radości, że przegrałem ten proces - „no tutaj nam ten rozrabiaka nie odważy się nabruździć  - słyszałem taką sentencję poprzez paplaninę głupiej „czerwonej” kadrowej, która wygadała się o tym przed jedną ze swych koleżanek, nie wiedząc, że ta z kolei jest w dobrej komitywie ze mną. 

 

            Ciężką miałem rozterkę – był to bowiem czas, kiedy Ksiądz Proboszcz Józef Sanak niepodziewanie zaproponował mi funkcję kościelnego-zakrystiana w moim kościele parafialnym pw. „Opatrzności Bożej” w Bielsku-Białej.  Miałem wobec niego duże zobowiązania, bo przecież  nadal mieszkałem z jego łaski  w mieszkaniu po organiście.  Odejść z zakładu w takiej sytuacji, kiedy ludzie na mnie liczyli, że im pomogę – równałoby się tchórzostwu: w Karpackiej Spółdzielni miał odwagę, a tu już kica jak zając ?!   Zresztą dyrektor pisząc paszkwil na mnie do Zarządu NSZZ „Solidarność” Podbeskidzie – tak właśnie napisał, że rozrabiam jak przysłowiowy pijany zając.  Złośliwość jego zresztą też nie miała żadnych granic – ale o tym później.

 

            Postanowiłem nie odchodzić z WPRI. Pracę miałem w miarę stabilną, kierowałem budowami wodociągów i kanalizacji – w tym czasie w dawnej FSM – robotnicy mnie szanowali, dlatego tak bardzo poparli mnie w przyszłym wyborze na przewodniczącego Komisji Zakładowej NSZZ „Solidarność”. 

 

            Nadchodzi wreszcie moment przełomowy w historii WPRI - styczeń 1990 r. Arogancja dyrektorów osiągnęła już swoje apogeum. Bezprawnie poprzydzielali sobie – znów za "zgodą" Rady Pracowniczej – wysokie nagrody roczne w kwotach wieleset tysięcznych, a myśmy dostali zaledwie ochłapy.  Mało tego – największy pasożyt w przedsiębiorstwie w randze „dyrektora ds. żadnych lub niczyich”, człowiek bez studiów i nawet bez matury, mający „wielkiego brata” pułkownika SB – również SB-ek Władysław Macher  - zostaje również obdzielony taką wysoką nagrodą.

 

            W zakładzie wrze !  Robotnicy po prostu chodzą wściekli. Anna Żerucha wydobyła w jakiś sposób papiery z Rachuby przedsiębiorstwa (nawet cienka „Kaśka” widocznie nie wytrzymała tej bezczelności w wydaniu Dyrekcji) i pokazuje mnie te dokumenty sankcjonujące kolejną machloję dyrektora naczelnego. Aby on mógł pobrać tak wysoką nagrodę – musiał obdzielić nią pozostałych członków Dyrekcji pasożytujących na przedsiębiorstwie.  Świadczy to już nie o pazerności dyrektora, ale o jego całkowitej ignorancji względem załogi.  Bo oto Komuna pada, przedsiębiorstwu to też grozi – a on mieniący się katolickim dyrektorem – premiuje SB-eka !   On mający powiązania z Kościołem i syna w seminarium zakonnym (z którego uciekł potem po roku czasu) – człowiek, który bynajmniej nie hołduje słowom Pisma Świętego „marność nad marnościami – wszystko marność ! Bo nie można służyć Bogu i mamonie !”  -  A on służy.

 

            Podjąłem decyzję: zakładamy „Solidarność” w tym zakładzie i niech się dzieje, co  ma się dziać !  Głowę mam przemęczoną do granic możliwości. Codziennie wstaję o godz. 4.30 rano, aby rozpalić kotłownię  pod barem, nad którym mieszkam wraz z żoną i dwójką dzieci w tym mieszkaniu po opuszczonej organistówce z łaski księdza Józefa Sanaka.  Dzięki temu, że opalam bar – ogrzewa się nasze mieszkanie, do którego organista podciągnął kiedyś centralne ogrzewanie, a moje dzieci wraz z żoną nie marzną.

 

            Tu nie zakończona sprawa z Karpacką Spółdzielnią Mieszkaniową, tu rewizja czeka na napisanie do Warszawy, tu nie rozliczone budowy i rozliczanie się z pieniędzy dla robotników na wypłaty, a jeszcze doszło mi załatwianie pracy na poczcie przy pl. Wolności dla żony, bo blisko od naszego mieszkania. To nawet załatwiłem telefonicznie, bo żona Anna bardzo chciała wrócić do pracy po dwóch urlopach macierzyńskich i wychowawczych. Więc ona załatwia jeszcze żłobek dla  Magdy, a ja przedszkole dla Marka w Starym Bielsku, bo blisko koło przedsiębiorstwa – wymyśliłem, że jadąc autobusem do pracy, będę go zabierał do tej samej dzielnicy miasta.  Dla Księdza Proboszcza też muszę znaleźć trochę czasu i jakiś afisz rekolekcyjny wykonać na potrzeby parafii, żeby jakoś odwdzięczyć się za to mieszkanie.

 

            W dniu 27 lutego 1990 r. załoga przedsiębiorstwa  poinformowana  podziemnymi kanałami, że jest w WPRI człowiek, który podejmie się walki z arogancją dyrektorów – przybywa na zebranie założycielskie i gremialnie głosuje na mnie. Oddaję swój głos na mojego kontr-kandydata. Okazuje się, że wszystkie głosy są skierowane na mnie oprócz mojego i ludzie to doceniają. Nie głosował na siebie – to znaczy, że nie pcha się na tę funkcję.

            Informuję dyrektora naczelnego o założeniu, a raczej reaktywowaniu związku zawodowego „Solidarność”. Dyrektorzy bynajmniej „Solidarności” nie popierają, bo nadal pozostają w partyjnym OPZZ wraz  z całą „czerwoną” elitą – sekretarką, kadrową, kierownikami budów.  Zapowiadam dyrektorowi, że odtąd wszelkie zamierzenia tyczące się planowanych zwolnień grupowych – ma w myśl przepisów Kodeksu Pracy konsultować z Komisją Zakładową NSZZ  „Solidarność”, której jestem przewodniczącym. Na pierwszy plan rozchodzi się nam o tego Machera i emeryta Ryszarda Jonkisza. Dyrektor Eugeniusz G. zbywa mnie słowami:  „co to ? - rewolucję u nas przeprowadzasz ?”

            Nic mu na to nie odpowiadam. Ale już zaczynają mnie pilnować i „wozić się” po mnie, co odczuwam na każdym kroku.  Jestem szpiegowany i śledzony – czy jadę z przedsiębiorstwa na budowę, czy gdzie indziej. Telefony do sekretariatu z wezwaniami do dyrektora technicznego Karola B. są nader częstsze, niż dawniej bywało. Wypytuje mnie o stan zaawansowania robót na poszczególnych budowach, czyha na każde moje potknięcie, które pozwoliłoby mu wykazywanie moich zaniedbań zawodowych z powodu zajmowania się sprawami związkowymi, a nie zawodowymi.

 

            Nadchodzi dzień 30 kwietnia 1990 r.  Kadrowa Genowefa Słup-Ostrawska rozdaje wypowiedzenia z pracy pięciu robotnikom bez konsultacji z Komisją Zakładową NSZZ „Solidarność” i nawet bez jakiejkolwiek wcześniejszej informacji o tym fakcie. Oczywiście Władysław Macher i Ryszard Jonkisz pozostają w przedsiębiorstwie. Zwolnieni robotnicy przychodzą do mnie z pretensjami i stawiają mi zarzut:  myśmy pana wybrali, żeby pan nas bronił, a oto dyrektor nas zwolnił.  Ja jestem jedynym żywicielem rodziny – oświadcza mi jeden z nich. Co tu jeszcze robią ten Macher z Jonkiszem ?!  - ich rozgoryczenie sięga zenitu.

 

            Zapowiadam im, że wybronię ich, ale muszą mi dać nieco czasu – kilka dni. Zapewniam ich, że naprawdę nie wiedziałem o zaplanowanych zwolnieniach, dyrektor złośliwie pominął naszą Komisję Zakładową „Solidarności” przy konsultacjach z OPZZ – najlepszym dowodem jest brak mojego podpisu pod protokołem zwolnień grupowych. OPZZ reprezentuje kadrowa Genowefa Słup-Ostrawska i I sekretarz POP PZPR Mieczysław Kubiczek.

           

            Zbieram Komisję Zakładową i Rewizyjną „Solidarności” i  postanawiamy, że z powodu ignorowania przez dyrektora naszego związku zawodowego „Solidarność” - nie będziemy się poniżać i dopraszać o łaskawe dopuszczenie nas do obowiązkowych i obligatoryjnych dla niego konsultacji.  Wiemy o jego nadużyciach aż nazbyt dużo, a skoro czuje się taki pewny siebie, to trzeba mu pokazać, że nie ma honoru.  Piszę pismo do Sekcji Interwencji Zarządu Regionu Podbeskidzie NSZZ „Solidarność”. Przewodniczący Sekcji Kazimierz Grajcarek czyta w naszej obecności całe pismo liczące 7 stron i podejmuje decyzję: to się nadaje do Wojewody, bo on jest organem założycielskim waszego przedsiębiorstwa.  Wojewoda Mirosław Styczeń przekazuje pismo Wice-wojewodzie Kazimierzowi Sordylowi, a ten (dawny „czerwony” aparatczyk) chcąc się pokazać w nowej skórze – bezpardonowo kieruje sprawę do Prokuratury, mimo iż był kolegą dyrektora Eugeniusza G.

 

            Dyrektor i cała jego ekipa zaczynają rozumieć, że zwłaszcza on mocno przeholował. Wycofuje zwolnienia dla robotników i od czerwca 1990 r. grzecznie rozpoczyna konsultacje z nami. Twardo domagam się zwolnienia SB-eka Władysława Machera, ale ten ucieka na L-4 do domu i siedzi sobie blisko rok na tym zwolnieniu.

 

            -  Panie dyrektorze -  mówię do niego – dopóki jakikolwiek emeryt pracuje w tym zakładzie na etacie, nie ma pan prawa zwalniać jakiegokolwiek pracownika, tym bardziej robotnika, gdyż wielu z nich są jedynymi żywicielami rodzin. Dyrektor obłudnie pyta się mnie, o jakich emerytów mi się rozchodzi, a wujaszek prezydenta miasta w tym momencie pąsowieje na twarzy. 

 

            - Pan dobrze wie – kto tu jest emerytem. Ale Ryszard Jonkisz nie chce odejść z przedsiębiorstwa – zbyt duże pieniądze dyrektor daje mu za posadę specjalisty od nie wiadomo jakich spraw.

 

            Pomimo wielokrotnych interwencji u szefa Sekcji Interwencji Kazimierza Grajcarka – niewiele mi pomaga, a nawet od czerwca do listopada 1990 r. nabiera wody w usta.  „Co z tą sprawą w Prokuraturze ?” - pytam się jednego razu Grajcarka na spotkaniu w siedzibie Zarządu Regionu Podbeskidzie NSZZ „Solidarność”. Pytam o to również Marcina Tyrnę – ówczesnego zastępcę przewodniczącego Regionu Podbeskidzie – Henryka Keniga. Nic nie wiemy – oni mi na to.  Zaczyna mi się to nie podobać.  Czy aby nie jest to zasługa nowego „solidarnościowego” Prezydenta Miasta Krzysztofa Jonkisza, że WPRI jest chronione ?  Dyrektor musiał uruchomić wszystkie swoje układy, aby wybronić się w Prokuraturze. Był nawet ekspertem sądowym ds. budownictwa i to zapewne ułatwiało mu w jakiś sposób obronę. Okopywał się – gdzie tylko mógł. Byłby się wybronił, ale o tym później. Niewykluczone, że nawet dość się nałapówkował w Prokuraturze, bo sprawa rzeczywiście przycichła na dobre pół roku czasu. Urząd Wojewódzki również milczy, pomimo naszej wizyty u Wojewody Mirosława Stycznia, który życzy nam powodzenia w dalszej walce z partyjnymi dyrektorami. Wojewoda prawdopodobnie nie wie, co sądzić o mnie – to ten, co narozrabiał w Karpackiej Spółdzielni i musiała mu Grażyna Staniszewska naopowiadać bzdur na mój temat.

 

            W dniu 10 lipca 1990 r. dyrektor naczelny Eugeniusz G. wyrzuca mnie z pracy z perfidnym zarzutem kradzieży maszyny do pisania. Dyrektor mimo pisemnego podania z dnia 18 kwietnia 1990 r. o przyznanie nam lokalu związkowego wraz z wyposażeniem i maszyną do pisania i telefonem (trzy pokoje były wówczas wolne) w ogóle nie reaguje na to pismo, pomimo deklaracji z naszej strony, że może to być pomieszczenie wspólne dla OPZZ i Rady Pracowniczej.  Wobec nawału spraw pracowniczych nie mam czasu na pisanie pism związkowych w godzinach pracy (przebywałem często na budowach w Żywcu i Komorowicach – zaś po pracy też nie wolno pozostawać na terenie przedsiębiorstwa na mocy nowego zarządzenia  dyrektora, który w ten sposób chce nam utrudnić działalność związkową. Przewiozłem więc swoją maszynę służbową na kilka dni do swojego mieszkania bez wiedzy i zgody dyrektora, której i tak bym nigdy nie uzyskał. Napisałem potrzebne pisma związkowe i maszynę po kilku dniach odwiozłem z powrotem do firmy. Potwierdziła to jedna z członków Komisji Zakładowej Barbara Zwięczak.  Jednak dyrekcja zaczyna twierdzić, że maszyna zaginęła i że ja ją ukradłem. 

 

            Pomimo wcześniejszej wizyty u dyrektora samego szefa Zarządu Regionu Podbeskidzie NSZZ „Solidarność”  Henryka Keniga – dyrektor naczelny Eugeniusz G. wyrzuca mnie z pracy w trybie dyscyplinarnym, gdyż nie mógł mnie zwolnić w trybie normalnym, jako że chroniła mnie ustawa.

 

            Henryk Kenig temu nie dowierza. Pokazuję mu „dyscyplinarkę”. Szef „Solidarności” sinieje na twarzy – nawet to widzę – i zapewne odbiera to jako policzek wymierzony w niego przez tego partyjnego kacyka. Dzwoni w mojej obecności do Wojewody Mirosława Stycznia i informuje go o tym, co się stało. Kenig pociesza mnie, abym się nie przejmował – on bierze tę sprawę na swoje barki.

 

            W Zarządzie Regionu PodbeskidzieNSZZ “Solidarność” jest to sensacja dnia:  przewodniczący jednej z Komisji Zakładowych został wyrzucony z pracy w trybie dyscyplinarnym przez postkomunistycznego dyrektora. Jestem w ogóle bohaterem tego dnia. Prawnik z tegoż Zarządu (nie pamiętam jego nazwiska) parzy mi kawę i serdecznie rozmawia ze mną. Zapewnia mnie, że jako przewodniczący KZ NSZZ „S” miałem prawo przewieźć maszynę do swojego domu, skoro dyrektor ignorował nas i maszynę z pełnym czystym sumieniem można było potraktować jako maszynę związkową.  Prowadzi ze mną tę rozmowę dość długo, bo zna moją przeszłość z Karpackiej Spółdzielni Mieszkaniowej i z artykułu w „Polityce”. Czuję jego życzliwość do mnie. To wszystko dzieje się w dniu 10 lipca 1990 r. - a ja od 30 maja 1990 r. mam odrzuconą rewizję do Sądu Najwyższego – a tu znowu dyscyplinarne zwolnienie z pracy.

 

            Janusz Bargieł chodzi koło mnie z głupią i nastroszoną miną. On to inaczej odbiera: znowu narozrabiałem. Henryk Kenig w mojej obecności wydaje dyspozycje; wysyła trzech delegatów do dyrektora WPRI Eugeniusza G. i mówi im wprost: „powiedzcie temu gnojkowi, że jak nie przywróci natychmiast do pracy tego człowieka -  i wskazuje w tym momencie na mnie – to go pozbawimy jego stołka”.  Takie jest dosłownie przesłanie szefa „Solidarności” na Podbeskidziu. Skutkuje ono natychmiast. Na trzeci dzień 12 lipca 1990 r. wracam do pracy. Za miesiąc 13 sierpnia mam zaplanowany wyjazd na pielgrzymkę oazową do Taize we Francji. Zwracam się do dyrektora z podaniem o bezpłatny urlop trzymiesięczny, gdy zamierzam odwiedzić moich znajomych Francuzów w Carcassonne.

 

            Dyrektor  znowu z premedytacją popełnia złośliwość - odmawia mi, podczas gdy przewodniczącemu Rady Pracowniczej Włodzimierzowi Okoniowi takiej zgody udziela na wyjazd do RFN. Znowu sprawdza się zasada , że kto służy dyrektorowi, ten wychodzi na swoje. W ostatniej chwili piszę do moich Francuzów, że niestety, nie dam rady do nich przyjechać. Wracam z końcem sierpnia do pracy i włączam się w wir codziennych zajęć w zakładzie. Dyrektor na  korytarzu przestaje odpowiadać na moje pozdrowienia, więc  też przestaję się mu od tego momentu kłaniać. Zaczynam czuć  do niego odrazę po fakcie przyznania podwyżek pracowniczych według własnego uznania – tj. raczej „widzimisię”. Kto mu służy wiernie -nawet pijaczyna – ten jest odpowiednio napremiowany.  Anna Żerucha (przewodnicząca Komisji Rewizyjnej NSZZ „Solidarność) płacze przy mnie,  zaczyna żałować, że podawała mi informacje o nadużyciach dyrektora – bo dał jej podwyżkę śmiesznie niską i upokarzającą. I teraz ja człowiek blisko 20 lat młodszy od niej, muszę ją pocieszać. Tyle ciosów dostaję w głowę – a Staniszewska wykpiwała mnie i nazywała rozrabiaką  - potwierdził mi to senator Andrzej Kralczyński, a inna kobieta musi doznawać ode mnie pocieszenia. Postanowiłem, że kiedyś mu pokażę, gdzie raki zimują.

 

            Jednego dnia widzę, że Główny Księgowy Kazimierz Hebda (oczywiście w randze dyrektora ekonomicznego) jest znowu kompletnie pijany. Po prostu leży na biurku z mocną czkawką z butelką schowaną w biurkowej szafce. Ręce się mu trzęsą i ten człowiek strzeże finansów przedsiębiorstwa.  Wracam do swojego biura, podnoszę słuchawkę i chcę zadzwonić na Policję, ale kierunkowy „O” na miasto nie działa. Domyślam się, że celowo został zablokowany, abym nie miał możliwości dzwonienia.  Pod pozorem wyjścia na budowę mam zamiar podejść do telefonu w pobliskiej plebanii przy kościele Św. Stanisława, ale akurat przejeżdża radiowóz.  Zatrzymuję go i przedstawiam się jako przewodniczący „Solidarności” z imienia i nazwiska,  i proszę o przeprowadzenie kontroli w zakładzie, gdyż pijany jest jeden z dyrektorów ekonomicznych. Kierowca w policyjnym mundurze oświadcza mi, że on musi jechać dalej, ale przez radio wzywa bazę i przekazuje do niej informację o pijaństwie w WPRI w Starym Bielsku, że dyrektor księgowy ma gabinet na pierwszym piętrze i tam należy go szukać.

 

            Pojechałem na budowę autobusem, aby nie być gołosłownym, zaś po powrocie do firmy dowiedziałem się ciekawych rzeczy: że owszem Policja była, ale tylko jeden jakiś znajomek w policyjnym mundurze i od progu, od samej portierni tubalnym głosem wykrzykiwał: „gdzie tu piją ? gdzie balują ?  Otworzył pierwsze drzwi od lewej i prawej strony na parterze, oświadczył, że nie widzi pijanych i odjechał.

 

            Pomimo odnowy i upadku komunizmu – okazywało się, że nic się nie zmienia.

 

 

            W październiku 1990 r. odbieram podchwytliwy telefon. Dzwoni redaktor Dariusz Bandoła i niewinnym głosem doprasza się o wywiad ze mną. Podobno wyczytał w Diariuszu informacyjnym Prokuratury o sprawie karnej przeciwko dyrektorowi WPRI – od pół roku cisza – a tu nagle pan Bandoła chciałby wszystko wiedzieć. Stałem się od razu czujny. Zbyłem go jednym zdaniem, że teraz nie wiem jakie są ustalenia Prokuratury i dlatego jemu też nie mogę nic powiedzieć.  Czuję, że to jakaś podpucha ze strony dyrektora Eugeniusza G. ukartowana razem z Bandołą i może z samym Prezydentem Miasta Krzysztofem Jonkiszem. Chcieliby ode minie dostać papiery i liczyli na to, że dam się nabrać na taki numer ?  Spławiłem Bandołę od razu.

 

            W listopadzie 1990 r. otrzymuję ścisłą informację, że na terenie zakładu  zawiązała się nielegalna spółka, która podkrada zlecenia na większe roboty wielomiliardowe w starych złotych i kosztem państwowej firmy prowadzi budowę w Zawierciu.  Wszystkie koszty budowy, dojazdy na budowę i wynajem ciężkiego sprzętu budowlanego (zamiast  odpłatnej dzierżawy) topione są w przedsiębiorstwo WPRI. Trzyosobowa spółka bezprawnie całe zyski zabiera do swojej prywatnej kieszeni z rzędu około 50 milionów st. złotych netto, a dyrektorowi za tę machloję i patrzenie przez palce odpala sowitą łapówę – jemu zwalniającemu robotników grupowo z powodu kurczącego się frontu robót.

 

            Przychodzi dla mnie historyczna chwila. Czuję, że Opatrzność mi teraz dopomaga. Daje  mi oto do ręki  narzędzie pewne: pismo przewodniczącego KZ NSZZ „S” do Wojewody o kolejnym bezprawiu dyrektora naczelnego. Odnosi ono skutek natychmiastowy. Dyrektor zostaje zawieszony w ciągu trzech dni, zaś 10 stycznia 1991 r. nieodwołalnie wydalony ze stanowiska.  Rada Pracownicza otrzymała od nowego Wice-wojewody Piotra Molla ultimatum, wręcz nakaz: proszę o przysłanie uchwały odwołującej dyrektora naczelnego ze stanowiska. Nic więcej. Koniec – kropka.

 

            Wicewojewoda postawił Radę Pracowniczą  przed faktem dokonanym. Ale bez tego pisma Rada Pracownicza nie odważyłby się  dyrektora odwołać. Wicewojewoda o tym wiedział i  tylko dlatego mi pomógł. Nie miałem takiej pomocy w Karpackiej Spółdzielni Mieszkaniowej, bo była jeszcze Komuna i rządziła jedyna nieomylna Polska Zjednoczona Partia Robotnicza.

 

             Ale oto Rada Pracownicza zaczyna robić mi afronty. Wyprasza mnie z kolejnego posiedzenia Rady Pracowniczej – na które zawsze byłem zapraszany z racji pełnienia funkcji przewodniczącego Komisji Zakładowej „Solidarności” - i widzę, że w ten sposób chcą mi okazać pogardę za to, że przeforsowałem to, czego oni nie chcieli, a chciała załoga.  Ale załoga już się wykruszyła razem z członkami „Solidarności”.  Dwunastu członków niedobitków – tych najbardziej dwulicowych, którzy tolerowali nadużycia dyrektora – postanawia w akcie zemsty zawiesić mnie w funkcji przewodniczącego. Mogą to zrobić, gdyż odeszła już Anna Żerucha i Barbara Zwięczak (ach – ta słabość kobiet !) - nie wytrzymały bowiem presji dyrektora i wyraziły zgodę na grupowe zwolnienie, pomimo że były pod ustawową ochroną. Nie wierzyły w moje zwycięstwo – odeszły zrezygnowane.

 

            A potem jak grom z jasnego nieba ! Dyrektor usunięty !!!  Anna Żerucha, mieszkająca niedaleko w Starym Bielsku - błyskawicznie przylatuje do mojego pokoju biurowego i tańczy ze mną kozaka. Ale na co komu ta radość ?!  Jestem sam i osamotniony. Podjąłem się rok temu tego, czego wszyscy chcieli, a teraz wszyscy mnie opuścili … i poodchodzili z zakładu. Cóż z tego, że wszyscy pozwalniani podziwiają mnie zza zakładu, magazynier Władysław Caputa nazwał mnie nawet podobno „wielkim człowiekiem”, cóż z tego, że mam uznanie na całe Stare Bielsko: „to ten, co usunął dyrektora, który był nie do ruszenia”.  Gratulowali mi robotnicy zamieszkali w Starym Bielsku – jak Bronisław Muszyński, cieszyli się – ale mnie już nic nie cieszy. Wykończyli mnie ci najgorsi, zdjęli z funkcji przewodniczącego. Odszedłem i do teraz jestem bezrobotny.

 

            Ale przypomniałem sobie o redaktorze Dariuszu Bandole z „Kroniki Beskidzkiej” – chciałeś pisać o WPRI i o tym dyrektorze Eugeniuszu G. ? - wtedy, kiedy jeszcze był dyrektorem ?  A teraz już siedzisz cicho i nie dodzwaniasz się do mnie ?  To masz papiery i pisz o WPRI i o tym chamskim dyrektorze !....  I opisał – mnie z pełnego imienia i nazwiska, a dyrektora przez literę G. I nowy przydomek sobie zyskałem, że aż się zadziwiłem: <Mołojec i Wichrzyciel> – i to bez cudzysłowu !...   Chwała Bogu na wysokościach, a na Ziemi niechaj niepokój  będzie ludziom niedobrej woli. Bo ja mam pokój w sercu, że dobrze czyniłem, że walczyłem nie z „Solidarnością”, nie z Episkopatem, ale z post-komuną – tymi, którzy byli zawsze wierni i mierni, bo nie dokonali nigdy tego, co ja w swoim krótkim życiu dokonałem.

 

             

 

30 sierpnia 1998 r.

 

            (….)  Po dłuższej przerwie czuję się zmuszony napisać, co zaszło w ostatnim czasie. Będąc nadal chorym na przewlekłe zapalenie górnych dróg oddechowych, co przedstawiałem powyżej, będąc ciągle bez pracy i bez żadnej nadziei na odmianę swego losu, kiedy to poczułem się opuszczony przez podbeskidzką „Solidarność”, odrzucony w podaniu o rewizję nadzwyczajną przez Ministerstwo Sprawiedliwości – skontaktowałem się przypadkowo w lutym 1993 r. z Centralną Komisją Interwencji i Praworządności w Warszawie z siedzibą w Bielsku-Białej. Nazwa była dość szumna i nawet zwodnicza, ale okazało się, że nie jest to jakaś instytucja pozarządowa, lecz organ partyjny Polskiej Partii Socjalistycznej.

 

            Po odbytej rozmowie z jej przewodniczącym Edmundem Fąfarą, który oświadczył mi, że jestem mu osobą nawet dość znaną – bo czytał o mnie w gazetach, a nawet słyszał pochlebne opinie na mój temat z innych źródeł – uznaliśmy, że nawiążemy ze sobą współpracę. Gdy rozpocząłem społeczną pracę w jego biurze przy ul. Grażyńskiego 54 – w budynku mieszczącym wówczas siedzibę Głównego Urzędu Statystycznego, bardzo szybko przypadliśmy sobie do gustu.  Przewodniczący Edmund Fąfara oświadczył mi, że nie ma funduszy na płacenie pensji, ale w zamian za tę społeczną pracę, może mi zagwarantować codzienne drugie śniadanie, kawę i herbatę bez ograniczeń, zaś w przypadku dość częstych wizji lokalnych w terenie czasem w odległym miejscu, gdzie jeździliśmy wynajmowanym samochodem – zapewniał na trasie obiad w dobrej restauracji.

 

            Ta współpraca trwała dobre dwa lata. Pisałem dla przewodniczącego CKIiP wiele pism sądowych, które w zasadzie były jego autorstwa, ale czasem sugerowałem mu ze swej strony niewielkie ingerencje  w treść jego pism co do formy stylistycznej, gramatycznej, a czasem nawet prawnej. Zgadzał się na to, a z biegiem czasu uznał mnie za doskonałego prawnika.  Gdy jeździliśmy na wizje lokalne czasem w dość odległe miejsca w rejon Żywiecczyzny – Edmund Fąfara często zasięgał mojej opinii co do ustaleń, bo gdy akurat były to skargi na posesje zalewające inną posesję fekaliami, to wówczas moja wiedza techniczna z branży wodociągowo-kanalizacyjnej okazywała się być nieodzowna. Jednego razu Edmund Fąfara pochwalił mi się, że rozmawiał na mój temat z szefem „Solidarności” w Zarządzie Regionu Podbeskidzie – Marcinem Tyrną, o którym wiedział, że blisko razem współpracowaliśmy w latach 1990-1991 z racji mojej działalności w WPRI w randze przewodniczącego Komisji Zakładowej NSZZ „Solidarność”.

 

-       Zapytałem się Tyrny, jak to jest, że tacy uzdolnieni ludzie, którzy mają nieźle poukładane w głowie, którzy potrafili wykazać się dużą i energiczną inwencją w pracy związkowej – dzisiaj pozostawieni są własnemu losowi – bo pracuje u mnie społecznie taki pan Piotr Smolana, który teraz dla Was  nic nie znaczy ?

 

            Marcin Tyrna pomachał mu na to lekceważąco ręką i nic nie odpowiedział. Więc Edmund Fąfara mu odpowiedział: - „róbcie sobie tak dalej, a wybory możecie mieć przegrane”.  Faktycznie Fąfara przepowiedział to bezbłędnie, gdyż we wrześniu 1993 r. po rozwiązaniu w maju 1993 r. Sejmu przez Prezydenta Lecha Wałęsę – „Solidarność” poniosła sromotną klęskę, a  wybory wygrał Sojusz Lewicy Demokratycznej.

 

            Innym razem Edmund Fąfara konfidencjonalnym tonem opowiedział mi nieco o swojej partyzanckiej przeszłości.  -  „Działałem w Narodowych Siłach Zbrojnych w czasie ostatniej wojny – byłem dowódcą plutonu, który wykonywał wyroki na zdrajcach Narodu Polskiego. Działałem głównie na terenie Żywiecczyzny, czasem robiliśmy napady na niemieckie sklepy i banki, żeby zdobyć jakieś pieniądze na naszą działalność konspiracyjną. I ja ci mówię – uważaj na Tyrnę, bo on  mi jednego razu wygarnął: <Ty skurwysynu – ty strzelałeś do mojego ojca !” >   Ja na to zbaraniałem, bo nie wiedziałem, że on urodzony po wojnie w 1945 r. będzie mnie kojarzył ze swoim ojcem. Ja pochodzę z Kamienicy, a jego rodzice byli ważnymi działaczami  w Kamienicy jeszcze przed wojną, zaś w czasie wojny musieli podpisać folkslistę – bo nie byli Niemcami od urodzenia. Jego ojciec wysługiwał się władzom okupacyjnym, więc myśmy jako podziemie wydali na niego wyrok, ale ja nie pamiętam, czy to ja byłem wyznaczony do jego wykonania. Tyrna teraz mnie za to prześladuje i gdzie może, rozpowiada na mój temat, że byłem bandytą z NSZ.”                 

           Do teraz nie wiem, co należałoby na ten temat sądzić …  Innym razem Edmund Fąfara zaczął mnie z całą siłą przekonywać, że Marcin Tyrna w latach PRL-u należał wraz ze swoją żoną Pauliną Tyrną do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej.  Wedle jego opowieści - Paulina Tyrna była I sekretarzem POP PZPR przy Bielskiej Mleczarni na ul. Grażyńskiego, zaś Marcin Tyrna nie był wprawdzie I sekretarzem POP PZPR przy bielskiej BEFAM-ie przy ul. Partyzantów, ale był jej aktywnym członkiem. Fąfara twierdził, że rozmawiał z kilkoma emerytowanymi już pracownikami Bielskiej Befamy, którzy to potwierdzali, a nawet oburzali się, że Marcin Tyrna wypiera się tej przynależności z racji prowadzonej działalności w NSZZ „Solidarność.  W 1991 r. zdystansował w działalności związkowej poprzedniego przewodniczącego Zarządu Regionu Podbeskidzie NSZZ „Solidarność Henryka Keniga i swoimi metodami wdarł się na jego miejsce. Dzięki temu wystartował do wyborów parlamentarnych w 1993 r. na senatora, co dało mu mandat senatorski – ale w ten sposób pokrzywdził Henryka Keniga. Z początku trzon jego elektoratu stanowili przede wszystkim członkowie NSZZ „Solidarność” oraz znaczna grupa ewangelików, których jest sporo na Śląsku Cieszyńskim i w samym Bielsku-Białej. Dało mu to kolejny mandat poselski w roku 1997 nawet w rekordowej liczbie głosów, zobaczymy jak długo będzie pełnił mandat senatorski w następnych latach.

 

            Jednakże po niespełna 2 latach tej współpracy z Centralną Komisją Interwencji i Praworządności -  zorientowałem się, że zasadniczo Edmund Fąfara stworzył tę instytucję nie tyle dla powiększania praworządności i strzeżenia prawa, co dla osiągania prywatnych dochodów do swojej skromnej emerytury. W międzyczasie wymyślił założenie Fundacji rolnej wraz z byłym PGR-em w Jasienicy.  Miałem zamiar również wejść do tej fundacji z nadzieją na osiąganie w przyszłości jakichś legalnych dochodów, lecz Fąfara krótko ofuknął mnie: „a pieniądze masz ?!” i od razu orzekł mi, że nie mam szans na taką inwestycję.

            Przemyślałem to poniewczasie: to jakże to ?  Ja dla niego tyram za darmo społecznie, za wypominane mi czasem śniadanie z kawą i obiadek na trasie, moja wielogodzinna codzienna praca przysporzyła mu o wiele więcej dochodów – a on mnie zbywa w taki cyniczny sposób ? Nie wiedziałem jeszcze wówczas – że całe to „przedsięwzięcie” jest jednym wielkim oszustwem, mającym na celu wyciągnięcie pieniędzy od bardziej majętnych ludzi, zaś fundacja miała nie zaistnieć wcale.

 

            Została w ten sposób pokrzywdzona przezacna Pani Janina Laszczak z Kóz i kilka innych osób, które wpłaciły na „fundację” znaczne kwoty liczone w milionach ówczesnych złotych równoznaczne z kilkoma średnimi pensjami. Oczywiście Pani Janina Laszczak nigdy swoich pieniędzy nie zobaczyła i oddała  przewodniczącego Edmunda Fąfarę do Sądu.  Równolegle Fąfara za namową przewodniczącego PPS Piotra Ikonowicza wymyślił wyjazdy na winobranie we Francji  dla bezrobotnych w województwie bielskim. Zapisałem się również i wpłaciłem sumę 2 milionów złotych.  Raptem chętnych na te wyjazdy za granicę uzbierało się kilkaset osób bezrobotnych, którzy prawie wszyscy po wpłacali takie sumy na organizację tego wyjazdu. Również ta sprawa była mocno podejrzana i w niedługim czasie okazało się, że pieniądze zniknęły. Bezrobotni zgłosili sprawę do Prokuratury, ja zaś przejrzawszy zamiary Fąfary – zdążyłem uciec z tego towarzystwa, w którym pierwsze skrzypce z Edmundem Fąfarą grała niejaka Jadwiga Migdał.

 

            Jadwiga Migdał była dość ładną kobietą o korpulentnej budowie ciała. Inni ludzie przewijający się przez Biuro Centralnej Komisji Centralnej Komisji Interwencji i Praworządności wprost orzekali, że czerpie ona jakieś dodatkowe profity od Fąfary, że jakkolwiek niby też pracowała społecznie, to jednakże niezupełnie za darmo, że dostawała od niego jakieś pieniądze, czasem jakąś sukienkę lub inną kieckę w formie prezentu. Mnie to ani ruszało, ani ziębiło.

 

            Moment przełomowy w podjęciu przeze mnie decyzji, aby zrejterować od tego towarzystwa - nastał na wakacjach 1993 r.  Widziałem tłumy bezrobotnych nachodzących biuro z pretensjami, jak długo jeszcze mają czekać na wyjazd do Francji, zaś traktowanie mojej osoby jako współwinnej i odpowiedzialnej za taki stan rzeczy odbierałem w przykry sposób. Pytałem Fąfarę, co jest grane ? Dlaczego nie dochodzi do skutku ten wyjazd, skoro bezrobotni mieli obiecane wyjazdy na saksy z winobraniem, gdyż wielu z nich liczyło na to, że przynajmniej ta sezonowa praca da im pieniądze na przeżycie zimy.

 

            Edmund Fąfara w przypływie szczerości, gdyż zdążył mi oddać ze swoich pieniędzy moją sumę 2 milionów starych złotych – powiedział do mnie:  -  „pamiętasz jak był tu Piotr Ikonowicz ?  Ten co miał do ciebie jakieś obiekcje, bo nie podobał się mu twój afisz wyborczy do wyborów samorządowych ?  To on zabrał te pieniądze i zapewnił mnie, że będzie to winobranie we Francji załatwiał z OPZZ-etem razem z posłanką Ewą Spychalską. On jednak za te pieniądze pojechał do Peru i Kanady do swojego kumpla Stanisława Tymińskiego !  No i co ja tu jestem winien ?!”

 

            Wobec takiego jego oświadczenia zniknąłem z  Centralnego Biura Interwencji i Praworządności z dnia na dzień - na zawsze. Wyjechałem prywatnie do Francji za winobraniem, gdyż miałem tam znajomych Francuzów, których poznałem w czasie pielgrzymki do Rzymu w 1984 r.  Nigdy już nie spotkałem się z Edmundem Fąfarą. On za mną też nie wydzwaniał. Jadwiga Migdał nie zatrzymywała się na mój widok na ulicy, nawet po moim pozdrowieniu, tak jak by obawiała się rozmowy ze mną. Później dowiedziałem się od Janiny Laszczak z Kóz, że Fąfara ma sprawę w Prokuraturze razem z Jadwigą Migdał, że kilkudziesięciu bezrobotnych wytoczyło im sprawę, ale jak ona się zakończyła – nie wiem do dnia dzisiejszego.

 

 

 

1 października 1998 r.

 

            We wrześniu 1994 r. Szef KPN (Konfederacji Polski Niepodległej) Stanisław Kubala za pośrednictwem Jana Mikołajka poprosił o spotkanie ze mną. Znał mnie z widzenia, zaś od Jana Mikołajka dowiedział się, że świetnie piszę pisma procesowe oraz że mieszkam w mieszkaniu księdza Proboszcza  Józefa Sanaka w dawnej organistówce przy ul. 11-go Listopada 86.  Nie wiedziałem jakie ma zamiary względem mojej osoby, ale gdy zaproponował mi pracę asystenta poselskiego na stanowisku pracownika Biura Poselskiego – chętnie przystałem na jego propozycję. Poseł Kazimierz Wilk zaproponował mi symboliczne wynagrodzenie w wysokości 2 milionów starych złotych, co było kwotą wręcz darmową, gdyż moja żona zarabiała wówczas na poczcie około 12 milionów starych złotych. Przystałem na to, gdyż uznałem, że lepsza praca biurowa za taką kwotę (1/6 pensji żony), niż praca darmowa w biurze Edmunda Fąfary.

 

            Dopiero po odejściu z Biura Poselskiego w lutym 1996 r. uświadomiłem sobie, jaki był cel zaangażowania mnie do pracy w Biurze Poselskim KPN przed czterema laty – co przedstawię w zakończeniu. Stanisław Kubala jako ówczesny Szef KPN na całe Podbeskidzie – był człowiekiem bardzo szlachetnym i patriotą w pełnym tego słowa znaczeniu. Już wówczas w 1995 r. ostro krytykował Okrągły Stół, który uważał za zmowę komunistów z "Solidarnością" i masonerią żydowską. Uważał – jak wielu innych członków KPN i sam przywódca Leszek Moczulski – że była to zdrada ogólnonarodowa. To nie przypadkiem Leszek Moczulski jako poseł na Sejm RP II Kadencji  "rozszyfrował" skrót dawnej partii komunistycznej PZPR i ogłosił go z trybuny sejmowej:  "Płatni Zdrajcy Pachołki Rosji". Jednakże ja sam będąc zaangażowany w pracę poselską posła Kazimierza Wilka – widziałem w KPN same pozytywne cechy zwłaszcza w jej działalności politycznej.

            Stanisław Kubaka zaproponował mi tę pracę, gdyż pozostawał w ostrym konflikcie z poprzednim pracownikiem Adamem Gorzelanym, który uważał, że jego praca dotyczy ściśle działalności politycznej posła Wilka, zaś Kubala żądał od niego pisania również pism i korespondencji partyjnej – która akurat nie była związana z pracą Biura Poselskiego.

 

            Już na samym początku – od dnia 1 października 1994 r. Stanisław Kubala przekonał się, że może na mnie polegać i liczyć na całkowite oddanie w pracy dla niego. Pisałem więc dla posła całą korespondencję poselską, układałem mu interpelacje poselskie, a równolegle pisałem całą korespondencję partyjną dla Kubali, obsługiwałem również korespondencję z Centrali i od samego Leszka Moczulskiego. W pewnym momencie nawet Leszek Moczulski zwrócił na mnie swoją uwagę w czasie wizyty w Biurze Poselskim  w listopadzie 1994 r.  Kiedy jako przewodniczący Sejmowej Komisji ds. Łączności z Polakami za granicą wybrał się z delegacją  Sejmową do Polaków na Zaolziu w  Czechach, które były nowym państwem rozdzielonym z dawnej Czechosłowacji – zostałem mianowany członkiem tej delegacji w randze fotoreportera z nakazem napisania artykułu na ten temat wraz z dołączeniem fotografii.

 

            Wizyta w Ostrawie i kilku innych mniejszych miastach czeskich miała miejsce w lutym 1995 r. Leszek Moczulski był znany Polakom na Zaolziu. Spotkania z działaczami polonijnymi odbyły się w miłej i szczerej atmosferze. Odwiedziliśmy nawet miejscowość  Cierlicko, gdzie zwiedziliśmy muzeum Żwirki i Wigury – polskich pilotów, którzy zginęli w tym miejscu w 1932 r. w katastrofie lotniczej. Niestety nie zachowałem kopii tego artykułu, ale za to dzięki zachowanym negatywom, mogę zawsze odtworzyć kolorowe fotografie z tej delegacji sejmowej.

 

            To właśnie po tej wyprawie zagranicznej do pobliskich Czech – w lutym 1995 r. miałem dziwny sen. Śniło mi się że jestem posłem, siedziałem w fotelu poselskim na sali sejmowej i słuchałem sejmowych obrad. Miałem świadomość, że to  nie może być prawdą, ale jak to we śnie: co nierealne, wydaje się być prawdziwe. Rozglądam się więc po sali sejmowej dość mocno zdziwiony: jakim cudem zostałem posłem ?  To nie do wiary, ale przecież siedzę w dość odświętnym garniturze, kamery telewizyjne nawet celują na mnie, a ja nie wiem, co mam w tym momencie robić ?  Za chwilę we śnie ukazuje mi się inny obraz: oto jestem już posłem dość doświadczonym, układam interpelacje poselskie, sam sobie układam przemówienia sejmowe. Raptem widzę siebie na ekranie telewizora i występuję z dość ostrym przemówieniem: zwracam się do posłów SLD i ostro ich piętnuję za dotychczasową politykę. - „To wy jesteście winni, że postępuje drożyzna w Polsce, że jest coraz gorzej, że zwiększa się bezrobocie” !  Widzę zamieszanie wśród posłów SLD i PSL – bo przecież oni rządzili w koalicji. Niektórzy odgrażają mi się, że nie przepuszczą mi tego płazem, że jeszcze nauczą mnie rozumu...

 

            Po przebudzeniu odetchnąłem z ulgą, ale i z rozczarowaniem,  że jednak nie jestem posłem, ale zwykłym asystentem poselskim i że to ostre wystąpienie  sejmowe nie było prawdziwe.  Nie wiedziałem, co ten sen miał oznaczać ? Czyżbym miał kiedyś dostać się do Sejmu ?  Zamyśliłem się nad tym, ale gdy teraz przypomniałem sobie ten sen po niespełna 4 latach – znowu zastanawiam się, co mógłby on oznaczać ? Czyżbym faktycznie miał zostać kiedyś posłem ? Ale jakim cudem ? – bez pieniędzy, wsparcia moralnego i materialnego – nie ma co nawet marzyć o wielkiej polityce.

 

            Praca w Biurze Poselskim – jakkolwiek również prawie że darmowa – dawała  mi wiele satysfakcji. Szef "Solidarności" Marcin Tyrna – lekceważący mnie na każdym kroku – nagle dowiedział się, że zostałem dowartościowany przez inną partię polityczną. Zapewne nie omieszkał razem ze swoim pupilem Stanisławem Szwedem rozgłaszać  opinii, że Piotr Smolana zalicza kolejną partię polityczną, gdyż wiadomym było, że stosunek do niej mieli ze wszech miar negatywny. Zbliżenie nastąpiło po przegranych w listopadzie 1995 r. Wyborach prezydenckich – kiedy to Lech Wałęsa nagle przegrał ze swoim postkomunistycznym kontrkandydatem   Aleksandrem Kwaśniewskim. Pamiętam – jak 13 grudnia 1995 r. "Solidarność" podbeskidzka szła we wspólnym marszu wraz z Konfederacją Polski Niepodległej. Nagle zniknęły swary i animozje, czy wręcz wzajemne uprzedzenia. "Solidarność" została tak potężnie przybita klęską wyborczą Lecha Wałęsy – że nie mogła nawet zapomnieć tego wspaniałomyślnego gestu ze strony Leszka Moczulskiego, który zrezygnowawszy z wyborów prezydenckich – zaapelował do swoich wyborców, aby swe głosy oddali właśnie na Lecha Wałęsę. To był ten jeden z nielicznych  momentów w meandrach polityki polskiej – kiedy odsunięto na boczny tor wzajemne spory, a skonsolidowano się na walce opozycyjnej względem nowego postkomunistycznego układu władzy.

 

            KPN zapraszała już wcześniej do wspólnych manifestacji z okazji różnych uroczystości patriotycznych. Takim wyjątkiem, w którym nawet Marcin Tyrna nie pozostał obojętny – były obchody kolejnej rocznicy śmierci Józefa Piłsudskiego, który  był ikoną KPN i podstawowym patronem organizacyjnym. Na katolickim cmentarzu przy ul. Grunwaldzkiej w Bielsku-Białej spotkaliśmy się wspólnie pod pomnikiem poległych Legionistów z I wojny światowej. Przemawiał Szef KPN Stanisław Kubala, poseł Kazimierz Wilk. Nie pamiętam, kto zabrał głos z ramienia "Solidarności" – ale najważniejszy był ten fakt, że przybyli i uczestniczyli w tej uroczystości. Wiem, że byłem pod ich obstrzałem wzrokowym – bo oto dawny działacz NSZZ "Solidarność" – Piotr Smolana, który dokonał w przeszłości wiekopomnego dzieła wydalenia ze stanowisk partyjnych czterech prezesów Karpackiej Spółdzielni Mieszkaniowej i pięciu dyrektorów Wojewódzkiego Przedsiębiorstwa Robót Inżynieryjnych – nie znalazł uznania ani miejsca w Zarządzie Regionu Podbeskidzie NSZZ "Solidarność' – ale za to "zagrzał"  miejsce w Centralnej Komisji Interwencji i Praworządności  oraz w Konfederacji Polski Niepodległej. Jestem dla nich solą w ich oku, bo z jednej strony wiedzieli na co mnie stać i co potrafię; tu nie chodziło bynajmniej o moje składne pisanie pism związkowych i urzędowych, lecz o to, że byłem twardy w swoim działaniu i nie pobłażałem nadużyciom, a to się dziwnym trafem nie zawsze im podobało.

            Nawet poseł Kazimierz Wilk odmówił mi jednego razu podpisania pisma do jakiegoś ministra; zarzucił mi, że jest ono napisane w zbyt ostrym tonie, że on jako poseł może "dostać po łapach". Stwierdziłem jedynie, że jest zbyt bojaźliwy, bo ja bym się nie bał, tym bardziej że w ten sposób pisałem jako przewodniczący Komisji Zakładowej NZSS "Solidarność" i osiągnąłem zamierzony efekt: wydalenie ze stołka postkomunistycznego dyrektora,  zaś gdybym był posłem, to nie bałbym się tym bardziej.

 

           Poseł Kazimierz Wilk przekonał się, że piszę mu pisma w doskonałej stylistyce, bez błędów ortograficznych z treścią zasadniczą. Stanisław Kubala sam mi przyznał, że obydwaj są zadowoleni z mojej pracy i zdolności literackich, dlatego po jakimś czasie poseł Kazimierz Wilk poniósł wspaniałomyślnie moją pensję z 2,0 miliona st. złotych do 2,5 miliona st. Złotych. Było to niewiele, ale zawsze coś. Poseł przywoził mi z Warszawy różne sprawy interwencyjne, ale najważniejszą sprawą była sprawa byłej naczelniczki Urzędu Skarbowego mgr Walerii Pawłowskiej. Została wydalona ze stanowiska naczelniczki, a zajmując gabinet w tym samym budynku Urzędu Skarbowego przy ul. Sixta 17, w którym mieściło się również Biuro Poselskie KPN – zwróciła się z prośbą o interwencję właśnie do naszego Biura Poselskiego. Było to jeszcze przed moim zatrudnieniem – więc poseł Kazimierz Wilk uradowany poręczył jej za moją osobę i zapewnił, że może na mnie liczyć.

 

            Podczas pierwszej rozmowy z mgr Walerią Pawłowską – a miało to miejsce w listopadzie 1994 r. - skojarzyłem, że była opisywana kilka miesięcy wcześniej artykułami w "Kronice Beskidzkiej" – co potwierdziła. Zaczęła mi opowiadać o swojej gehennie i czynionej na nią nagonce. Twierdziła z całą mocą, że to dyrektor Izby Skarbowej Roman Kucharczyk zawziął się na nią najbardziej i zatruł jej życie zawodowe. Była zmuszana do podejmowania bezprawnych decyzji – między innymi odroczeń lub nawet samych zwolnień podatkowych dla „Fiata Auto Poland” – co kłóciło się ze zdrowym rozsądkiem, a ona się temu sprzeciwiała, za co zapłaciła wysoką cenę utraty stanowiska.

 

            Dość obszernie relacjonowała mi te sprawy – do tego stopnia, że nabrałem wprawy i nawet wciągałem się w przepisy podatkowe i inne związane z tym istotne artykuły i paragrafy. Po miesiącu już układałem interpelację do ówczesnego mnistra finansów Grzegorza Kołodki, do premiera Włodzimierza Cimoszewicza, a nawet do ówczesnego  Rzecznika Praw Obywatelskich Tadeusza Zielińskiego.

 

            Magister Waleria Pawłowska  wciąż miała nadzieję na przywrócenie jej stanowiska Naczelnika US, które utraciła - jakby nie było - na rzecz swojej zastępczyni p. Teresy Zejmy. Waleria Pawłowska twierdziła, że ojciec Teresy Zejmy mieszkający w Wilamowicach, miał rzekomo być funkcjonariuszem SB za komuny, innym razem twierdziła, że razem z dyrektorem IS  Romanem Kucharczykiem żyją z bardzo wysokich pensji i premii kwartalnych (sugerowała mi również, że muszą brać łapówki, bo ostatnio dyrektor Roman Kucharczyk kupił sobie luksusowy samochód, a Teresa Zejma  jeździ nowym granatowym Seatem-toledo).

 

            Nie wiedziałem, co o tym sądzić. Wierzyłem tej kobiecie, że jest perfidnie gnębiona za przeciwstawianie się nadużyciom skarbowym, że była szykanowana na wszelkie sposoby łącznie z kontrolami nasyłanymi na nią z Ministerstwa Finansów. Głównym jej prześladowcą miał być ówczesny minister finansów Waldemar Manugiewicz, którego kilka razy zobaczyłem w telewizji ze szramą na policzku (o której nawet Pawłowska wielokrotnie mi napomykała).

            Pisałem w jej sprawie do Rzecznika Praw Obywatelskich Tadeusza Zielińskiego - jednego razu Zieliński dość mocno zbeształ Posła Wilka za pismo mojego autorstwa napisane na druku Biura Poselskiego (co miałem przyzwolone czynić), ale nie było ono napisane na druku poselskim z żółtym paskiem i napisał do niego obraźliwe pismo... Dopatrywałem się w tym celowego działania MF, które prawdopodobnie poinformowało RPO, że „sprawa jest niewarta rozpatrywania...” etc. itd.

 

            Tymczasem Waleria Pawłowska nadal nie ustaje  w swych zabiegach, aby Biuro Poselskie broniło jej racji do oporu, aż do pozytywnego skutku. Zaczęła się mi spowiadać (podobnie jak poprzednio chora psychicznie Helena Kubiś) z przeróżnych rzeczy i opowiadać niestworzone historie, o których też nie wiedziałem, co sądzić.

 

            Jednego razu wyznała mi, że Roman Kucharczyk ją szczerze nienawidzi, bo ma kochankę - Annę Kromczyk, którą „ujeżdża do woli” (oryginalna jej wymowa). Twierdziła, że ma umierającą żonę chorą na raka, dlatego ma tę kochankę. Namawiała mnie, aby zadzwonić do jego domu w Drogomyślu (nawet podała mi numer telefonu z książki telefonicznej), aby poinformować o tym fakcie jego chorą żonę. Wyperswadowałem jej, że takich rzeczy absolutnie nie wolno robić (pomijając oczywisty fakt, że byłoby to niemoralne), bo to by mogło zadać jej dodatkowe cierpienie i przyspieszyć śmierć.

 

            Jednego razu - a było to dokładnie w dniu 12 maja 1995 roku - KPN zamówiła mszę świętą za duszę śp. Marszałka Józefa Piłsudskiego w 60-tą rocznicę śmierci. Msza św. była uroczysta ze sztandarem w kościele NSPJ przy dworcu PKS. Odprawiał ją dawny wikary z mojego kościoła parafialnego ks. Jerzy Wojciechowski. Po mszy św. kiedy kapeenowcy wyszli ze sztandarem na kościelny dziedziniec - Pawłowska niespodziewanie powiedziała do naszego grona o Piłsudskim: „za kurwiarza msza się odprawiała !” Myślałem, że sobie siądę z wrażenia, a kilka osób z najbliższego otoczenia w tym momencie natychmiast odwróciło się od niej.

 

            No cóż - musiałem zapomnieć o tym incydencie, bo nadal musiałem prowadzić Biuro Poselskie i jej sprawę. Zajęty byłem również zawziętą (wręcz upierdliwą) walką o mieszkanie dla swojej rodziny, które w kilka miesięcy później szczęśliwie wywalczyłem i po dwumiesięcznym remoncie -  dokładnie 4 listopada 1995 r. mogłem się do niego wprowadzić. W zaledwie trzy tygodnie później - 25 listopada urodziła mi się najmłodsza córeczka Barbara. Po trzymiesięcznym urlopie macierzyńskim żona musiała wracać do swej dobrze płatnej pracy, bo ja za 250,00 złotych nie utrzymałbym rodziny, ani mieszkania. Poseł Wilk płacił mi taką marną jałmużnę, ale nie było na to rady. Z końcem stycznia 1996 roku odszedłem z Biura Poselskiego i zająłem się wychowywaniem, a właściwie pielęgnowaniem mojej najmłodszej pociechy. Pawłowska nadal kontaktowała się ze mną i nachodziła mnie w nowym mieszkaniu na osiedlu grunwaldzkim. Wyrażała podziw dla mojej wytrwałości w walce o mieszkanie, które uzyskałem w wieku prawie 40 lat. Jeden raz wstawiła się za mną u dyrektora „AQU-y” Bogdana Traczyka (obecnego odwołanego już podobno prezydenta miasta) o pracę dla mnie, w końcu za moją sugestią, zaproponowała Traczykowi, aby przyjął mnie na etat odczytywacza wodomierzy, aby w przyszłości przejść na stanowisko umysłowe. Było to z początkiem lutego 1996 r., ale niestety, po kilku dniach musiałem zrezygnować z tej pracy, ponieważ zachorowałem na grypę z powodu ciągłego przebywania na mrozie.

 

            Potem na własną rękę szukałem pracy - w końcu miała ona „wyjść” w firmie medycznej „Audiofon”, gdzie też nie udało mi się zatrudnić. Z tym jest związana dłuższa historia. Starania czyniłem poprzez senatora Marcina Tyrnę, do którego nie mam żadnego uprzedzenia - przypuszczam, że zostałem ordynarnie oszkalowany przed nim. Do spółki z dyrektorką wydziału pracy Zytą Okrzesik w ówczesnym Urzędzie Wojewódzkim (VIII 1998) załatwiali mi pracę w tej firmie medycznej.  Dyrektorka Zyta Okrzesik nawet ustaliła z doktorem Bieszczaninem z tej firmy, że będę miał pensję minimum 1000,00 złotych - tylko trzeba utworzyć dla mnie stanowisko pracy z Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych (mam III grupę inwalidzką z legitymacją Polskiego Związku Głuchych). Niestety nic z tego nie wyszło - po upływie kilku miesięcy dr Bieszczanin bezczelnie oświadczył mi, że mogę dostać co najwyżej 500,00 złotych pensji brutto, dodając przy tym, że jeszcze muszę czekać i nie wiadomo, czy ta praca wyjdzie. Gdy to opowiedziałem Pawłowskiej w marcu 1999 r. (przypadkowo spotkałem ją na mieście) - odpowiedziała mi krótko: „Piotrze, ale nastały skurwysyńskie czasy!...”  A potem niedługo sąsiedzi moi, z osiedla grunwaldzkiego, zaczęli mi sygnalizować, abym uważał na nią, bo rozpowiada na mój temat przeróżne bzdurne historie. Moja sąsiadka z dzieciństwa - zacna pani Ciszewska - bawiąca obecnie dzieci mojej najmłodszej siostry, również zamieszkałej na osiedlu grunwaldzkim, mówi do mnie w maju ubiegłego roku: „Panie Piotrze, co ta Pawłowska wygaduje na pana?  nagadała mi, że załatwiała panu pracę w firmie medycznej „Audiofon” na ul. Barlickiego, ale pan tam nie chciał podobno pracować!”   Zrozumiałem w tym momencie, że Pawłowska jest obłudna i fałszywa. W ogóle nie załatwiała mi tej pracy w firmie „Audiofon”, nawet nie wiedziała o moich staraniach w niej. Zacząłem rozumieć, że wiele historii przez nią mi opowiadanych będzie wyssanych z palca...

 

            Kiedyś o wiele wcześniej, kiedy Waleria Pawłowska uczestniczyła w zebraniach politycznych KPN na V piętrze Urzędu Skarbowego w latach 1994-1996, nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego uwzięła się na innego również niepełnosprawnego młodego, bo zaledwie około 25-letniego wówczas członka KPN Roberta Srokę. Miał krótszą nogę od urodzenia, kulał zawsze, a był to przemiły chłopak z Hałcnowa. Uczynny, zawsze chętny do pomocy - wielokrotnie pomagał mi w pracy na komputerze, kiedy to dopiero przyuczałem się w obsłudze komputera jako świeżo upieczony asystent poselski. Pawłowska kilkakrotnie pogardliwie wyrażała się o nim słowami: czego ten kuternoga tu szuka, jak mogli takiego człowieka wystawić do wyborów parlamentarnych ?! To człowiek nie nadający się do niczego, jedynie co najwyżej do plakatowania afiszów wyborczych!  A żartem wyrażała się do mnie (i nawet przy innych świadkach), że ten Sroka chyba w biegu został „zrobiony” pod mostem, że taki z niego niedorajda... Przykro to pisać, ale zawsze starałem się o tym zapominać... Pierwszy raz o tym piszę po tylu latach, skoro zaczęła ubliżać i mnie w podobnym stylu. Ona w ogóle miała pogardę do ludzi o jakichkolwiek upośledzeniach - nawet o obecnym Józefie Kani (obecnym sekretarzu Zarządu Miasta) wyraziła się, że to człowiek sepleniący z wadą wymowy, że ona go nie poważa (wynikałoby, że chyba z tego powodu). Jak to zrozumieć u tej kobiety ? - zadaję sobie pytanie teraz po latach...

 

            W tym miejscu znowu przypomniała mi się „tragikomedia” sprzed kilku lat, której świadkiem był mój kolega, dawny przewodniczący „S” w Śródmiejskiej Spółdzielni Mieszkaniowej - Grzegorz Rycak. Było to na przełomie sierpnia i  września 1997 roku, bo zbliżały się wybory parlamentarne. Rozmawialiśmy w trójkę w moim mieszkaniu - dokładnie było to w kuchni. (Ciągle czekałem na zatrudnienie w jego firmie geodezyjnej). Raptem Pawłowska zobaczyła fotografię senatora Marcina Tyrny w „Kronice Beskidzkiej”, która leżała na stole kuchennym i była ona (fotografia) zamieszczona tam wraz tekstem reklamowym w dodatku solidarnościowym:

 

            na naszych oczach Pawłowska porwała gazetę z fotografią senatora Tyrny, z furią rzuciła ją na podłogę kuchni i z pianą w ustach zaczęła ja w zajadłym zapamiętaniu deptać swoimi nogami. Wypowiadała przy tym tak ordynarne słowa, że normalnie uszy mogły spuchnąć. Nie wypada w tym miejscu cytować jej słów, ale wyzywała na niego od najgorszych, obwiniała go za swoje nieszczęścia, że to on razem z Mirosławem Styczniem wyciął ją ze stanowiska naczelniczki Urzędu Skarbowego... że ona jeszcze mu pokaże, jeszcze ją popamięta!...

 

Obaj z Grzegorzem uznaliśmy, że Pawłowska ma coś nie tak z głową, zaś nie tak dawno (dopiero w tym roku - 1999) Grzegorz Rycak przyznał mi, że Pawłowska namawiała go, aby nie przyjmował mnie do pracy w swojej firmie, bo jestem człowiekiem nazbyt dociekliwym, niepewnym jej zdaniem... Grzegorz przyznał, że Pawłowska chciała u niego pracować i prowadzić książki podatkowe, dlatego usiłowała mnie zdyskredytować w jego oczach...  Doprawdy, nie mogę zrozumieć tej kobiety... kiedy ja od blisko 10 lat nie zarabiam na życie i utrzymanie mojej rodziny...

 

Jakże wiele zrobiłem dla tej niedobrej kobiety, aby dopomóc jej w jakikolwiek sposób, nawet ustąpiłem jej miejsca na liście kandydatów do Sejmu - było to w marcu 1997 roku przed październikowymi wyborami... Stanisław Kubala, po rozłamie dokonanym przez Adama Słomkę, kompletował listę. Chciał mnie na nią wciągać, nawet słyszeć nie chciał o tym, żebym nie kandydował... Uniosłem się honorem i oświadczyłem jednego razu na zebraniu, że dla dobra sprawy, ponieważ uważam, że pani magister Waleria Pawłowska na pewno posiada więcej wiedzy ode mnie, posiada przecież wyższe wykształcenie - rezygnuję dobrowolnie z kandydowania na jej rzecz. Wszyscy uczestnicy zebrania z uznaniem odnieśli się do mojego oświadczenia... nawet zaklaskali.

 

Wcześniej w lipcu 1996 roku - kiedy Moczulski poczuł się mocno osłabiony po rozłamie, Szef KPN Stanisław Kubala na moją prośbę załatwił mnie i Pawłowskiej przyjęcie na prywatnej rozmowie w gabinecie Moczulskiego w jego Biurze na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie.  Było to dokładnie 10 lipca 1996 r.

 

Pojechaliśmy do Warszawy. Oczywiście sam musiałem sobie wyłożyć na bilet kolejowy, pomimo statusu bezrobotnego. Moczulski przyjął nas na półgodzinnej rozmowie, wysłuchał lamentowania Pawłowskiej, jaka ją to krzywda spotkała,  że wyrzucono ją ze stanowiska za zwalczanie nadużyć. Bardziej rzeczowo ja mu tę sprawę przedstawiłem - Moczulski powiedział do nas, że dobrze wiedzą co się w Polsce wyprawia, i sam chwyciwszy się ręką za swoje gardło, oświadczył, że właśnie takie machloje trzeba za gardło wziąć i krótko uciąć... Pożegnał nas i oświadczył, że chce nas widzieć w przyszłym parlamencie - Pawłowska chyba nawet w to uwierzyła, że się w nim znajdzie, bo ja nie... Nie jestem aż tak naiwny...

 

Po odejściu z biura Moczulskiego, pojechałem z Pawłowską prosto do siedziby Konferencji Episkopatu. Było to uzasadnione, gdyż jako Biuro Poselskie zwróciłem się do ówczesnego Sekretarza Episkopatu biskupa Tadeusza Pieronka o audiencję dla nas. Nie było odpowiedzi od marca 1996 roku - więc uznaliśmy, że okazując nasze legitymacje asystentów poselskich, zostaniemy przyjęci, o ile biskupa Pieronka zastaniemy. Siostra zakonna, obejrzawszy nasze legitymacje, oraz kopię wcześniejszego pisma z prośbą o audiencję - zawiadomiła biskupa Pieronka o naszym przybyciu. Po upływie około 20 minut - zaproszono nas do jego salonu. Przywitał się życzliwie z nami, zapytał o co chodzi. Pawłowska znowu w swoim stylu zaczęła lamentować, co ją strasznego w życiu spotkało. Opowiedziała o różnych - nieczystych jej zdaniem,  postępkach Ministerstwa Finansów wspólnie z Izbami i Urzędami Skarbowymi w całym kraju, że coś trzeba zrobić, aby to zmienić. Ja w tym momencie nie odzywałem się wcale, nie przerywałem Pawłowskiej, nie wypowiedziałem się w jej sprawie ani słowem... Uznałem, że powinna Pawłowska wypowiedzieć się sama. Sam miałem co innego w zanadrzu, wręczyłem biskupowi na końcu plik kserokopii dokumentów w mojej zakłamanej sprawie sądowej... Obiecał się z tym zapoznać, skojarzył sobie, że kiedyś do niego pisałem. Po upływie 1,5 miesiąca odpisał mi, że uznaje moją krzywdę i poleca mnie Opatrzności... Pawłowskiej nie napisał nic - może go nie przekonała o swojej krzywdzie ?...

 

Biskup Pieronek bezradnie rozłożył ręce, że cóż on może na to poradzić... że on niewiele może pomóc... Więc Pawłowska prosi, żeby przynajmniej prymas Glemp się o tym dowiedział, żeby cały Episkopat miał tego świadomość... Biskup Pieronek obiecał powtórzyć tę rozmowę prymasowi, chociaż - jak zapewnił, Episkopat wszystko wie, co się w kraju dzieje.

 

Na pożegnanie biskup Pieronek kazał pozdrowić księdza kanonika Józefa Sanaka, kiedy powołałem się na niego, że jestem jego byłym uczniem,  że przemieszkałem blisko 8 lat na jego organistówce z jego łaski. Kazał przekazać mu o złym stanie zdrowia emerytowanego biskupa-seniora z Łodzi Józefa Rozwadowskiego, bo byli przyjaciółmi. Obiecałem przekazać o tym i pożegnawszy się z biskupem - odjechaliśmy do Bielska. Piszę o tym, bo nie mogę zrozumieć, dlaczego ta kobieta po tych wszystkich faktach, zaczęła mi ubliżać na każdym kroku, nawet jej to wybaczałem kilkakrotnie, ale ostatnio miarka się przebrała. O tym później.

 

W lipcu 1998 roku - kiedy pracowałem w firmie „Dompol” i zarabiałem jakieś skromne pieniądze, stać mnie było jeszcze na paliwo do samochodu - pojechałem z Pawłowską po redaktora Jana Pichetę, który pracował wówczas w „Trybunie Śląskiej”, gdzie załapał się po odejściu z radia „Bielsko”. Postanowiliśmy wybrać się o godzinie 19.oo na Przegibek, żeby tam omówić interesujące nas tematy.

 

W radio „Bielsko” Picheta załatwił mi kiedyś udział w audycji radiowej na żywo wspólnie z dyrektorem ZGM Wojciechem Łozowskim, w której „przysoliłem” mu zdrowo, tak, że na drugi dzień Ratusz (Wydział Lokalowy) podobno odgrażał się, że już więcej nie dadzą się nabrać na ich audycje. Audycja nosiła tytuł „Koszmary mieszkaniowe” i było to 25 lutego 1995 roku. Oczywiście zostałem zaproszony jako asystent poselski z KPN. Redaktor Jan Picheta sprezentował na żywo - prosto w eter -  trzy nagrania magnetofonowe wywiadów  środowiskowych z ludźmi będącymi wraz z rodzinami w ciężkiej sytuacji mieszkaniowej - zaś pan dyrektor Łozowski szeroko tłumaczył wszystkie niuanse i trudności w pozyskiwaniu pustostanów i przydzielania mieszkań oczekującym, i oczywiście ponarzekał, jaką on to ciężką pracę wykonuje, aby ludziom ulżyć w ich niedoli. Oświadczył stanowczo, że rozpatrywane są tylko przypadki skrajne i tylko wtedy dokonuje się w pierwszej kolejności przydziałów mieszkaniowych. (Byłem wtedy jeszcze ciągle bez mieszkania, mieszkałem od blisko 7 lat na „dziko” bez zameldowania w organistówce parafialnej). Redaktor Picheta odczekał, aż dyrektor Łozowski wygada się wyczerpująco wraz ze swoim pełnomocnikiem z wydziału lokalowego - audycja trwała już blisko 40 minut, kiedy Picheta dał mi znak, abym zabrał głos. Przez cały czas audycji zastanawiałem się co powiedzieć, nie miałem nawet koncepcji, żadnego pomysłu, nic mi do głowy nie przychodziło... Cóż z tego, że przypomniałem sobie o moim imienniku z imienia i nazwiska, wówczas jeszcze radnym Piotrze Smolanie, który zarzucił prezydentowi miasta Krzysztofowi Jonkiszowi przydział 7 mieszkań komunalnych poza listą...

Ale nagle mnie olśniło, coś sobie w ostatniej chwili przypomniałem. Odczekałem, kiedy mogłem zabrać głos (zobaczyłem, że dyrektor Łozowski w tym momencie jakby się skulił w sobie) i odezwałem się w te słowa:

 

Panie Dyrektorze - przyjmując pańskie słowa za wiarygodne, że mieszkań brakuje - proszę powiedzieć mieszkańcom Bielska-Białej, którzy nas teraz słuchają, jakie to mechanizmy zadziałały swego czasu, bodajże przed dwoma laty, kiedy to na skromną prośbę ówczesnego ambasadora RP w Chile Zdzisława Ryna skierowaną do goszczącego u niego w czasie wycieczki delegacji ratuszowej prezydenta miasta Krzysztofa Jonkisza w Santiago de Chile - że lokatorka jego bielskiej willi nie ma się gdzie wyprowadzić: Urząd Miejski stanął na baczność, Zakład Gospodarki Mieszkaniowej - przypuszczam, że również i mieszkanie dla tej lokatorki w Bielsku-Białej się znalazło...  Czy to również był ten skrajny przypadek mieszkaniowy ?

 

Pan Dyrektor Łozowski spurpurowiał, nic na to nie odpowiedział, tym bardziej, że zegar radiowy zaczął nielitościwie pikać - więc redaktor Picheta zapowiedział szybko do mikrofonu: niestety, proszę Państwa, nasz czas antenowy już się zakończył, dlatego bardzo prosimy, aby na to pytanie mieszkańcy Bielska-Białej sami sobie udzielili odpowiedzi... Łozowski szybko wyszedł bez pożegnania, a redaktor Jan Picheta zaczął z radości skakać, że tak gładko rozprawiłem się z tym człowiekiem. Jeszcze ponad pół roku dyrektor Łozowski blokował mi mieszkanie, podobno jest szwagrem senatora Marcina Tyrny, ale o tym dowiedziałem się dopiero w tym roku...

 

Wracając do naszej wyprawy samochodem na Przegibek - 16 lipca 1998 roku pojechaliśmy w to miejsce w trójkę, zaparkowałem samochód na parkingu i usiedliśmy sobie na ławce przy stoliku. Datę tę zapamiętałem dobrze, bo prawie lekko stuknąłem tyłem swojej skody w czyjegoś forda nieprawidłowo zresztą zaparkowanego w poprzek. Rozmawiamy w trójkę o interesujących nas tematach - oczywiście FSM - złodziejska niby, zdaniem Pawłowskiej,  prywatyzacja itp. Rozmowa schodzi na temat senatora Marcina Tyrny - red. Picheta uskarża się, że senator jest na niego cięty za jakiś artykuł w „Trybunie Śląskiej”, że nazwał go „czerwonym redaktorem”, z kolei Pawłowska przypomina sobie, że ktoś w Biurze Poselskim mówił o senatorze Tyrnie, że jest synem gestapowca z lat wojny... Sielanka trwałaby dłużej, ale postanawiamy wracać do miasta. Przejeżdżamy przez Straconkę i nagle Pawłowska przypomina sobie o naszym wspólnym znajomym, który mieszka niedaleko na ul. Mierniczej. Chodzi o byłego właściciela agencji detektywistycznej „YAMAKO” - Wiesława Kornasia, który obecnie prowadzi niby agencję towarzyską, ale to nie przeszkadza nam, aby go odwiedzić. Zatrzymujemy się pod jego domem. Redaktor Jan Picheta wraz z Pawłowską dzwonią do furtki, ja zaś oczekuję w samochodzie, czy go zastaniemy. Wiesława Kornasia znałem co nieco, bo kiedyś przyprowadził go do mojego mieszkania-organistówki właśnie red. Picheta. Chciał spenetrować moje Biuro Poselskie, proponował „pomoc” w uporządkowaniu biura, ale stanowczo mu odmówiłem. Grzecznie wtedy ustąpił.

 

Teraz czekamy na niego pod jego domem. Po niedługiej chwili rozległ się  wrzask na całą ulicę: co jest do jasnej cholery! Kto mi tu spokój zakłóca ?! Kornaś nie był nawet za bardzo nawalony, ale to taka wrzaskliwa natura. Podobno miał policji płacić comiesięczny haracz 1500,00 złotych, żeby miał spokój od policji w nachodzeniu jego agencji towarzyskiej.

 

Na widok Walerii Pawłowskiej i red. Jana Pichety - Kornaś promienieje. - A to wy mili goście! No proszę Pani Naczelnik we własnej osobie mnie odwiedziła - witam, witam... i Pan Jasiu-redaktor! O i Pan Piotr też tu jest! - to dawny asystent poselski  - mówi do swoich kolegów. Wchodzimy do jego domu. Trochę gości, parę dziewczyn, prawdopodobnie lekkiego prowadzenia, tańczy w drugim rogu salonu pod oknem.  Siadamy w czterech przy stoliku. Kornaś każe podać wódkę, piwo, nawet jakąś zakąskę. Ja oczywiście tłumaczę się  przymusową abstynencją, bo przecież prowadzę samochód.

 

     Jest 16 lipca 1998 r. godzina około 22.15. Jan Picheta wypija nieco alkoholu, kilka kieliszków, wiem, że nie stroni od kieliszka, ja pozwoliłem sobie podać coca-colę. Temat rozmowy znowu schodzi na Urząd Skarbowy i Izbę Skarbową - oczywiście w miejscu naszego zamieszkania, czyli w Bielsku-Białej. Zdaniem Pawłowskiej jest tam totalny „burdel”, no bo przecież jej tam już nie ma. Kornaś wspomina swoje kontakty z Pawłowską sprzed tych kilku zaledwie lat, kiedy jako detektyw swojej firmy doradzał jej zachowanie ostrożności, wmawiał jej, że jest zagrożona, doradzał zaprzestanie korzystania z komunikacji miejskiej, bo mogą na nią napaść jacyś nasłani przez Kucharczyka itd. Kornaś dobrze wstawiony wypił kolejne kilka kieliszków, Pawłowska każdy kieliszek w odpowiedniej chwili wylewa do doniczki stojącej obok stołu lub nawet na stoliku - już nie pamiętam. Tłumaczy się przede mną i redaktorem Pichetą, że nie może pić wódki, bo co by jej „stary” powiedział, gdyby wróciła do domu pijana. Oczywiście wódkę wylewa w odpowiednich momentach, kiedy Kornaś co pewien czas odchodzi od stolika za swoimi sprawami do kumpli. Nie upłynęła godzina tej wspólnej biesiady, kiedy Pawłowska niespodziewanie mówi do Kornasia: Panie Wieśku - niech Pan myśli, co Pan  chce! Ale chciałabym widzieć trupa Kucharczyka w trumnie! Nie spocznę, aż nie zobaczę go  martwego!  Ten facet już mi tak dożarł, że najchętniej widziałabym go nieżywego na jego pogrzebie!

 

Kornaś dobrze już wstawiony, doskonale rozumie, co Waleria Pawłowska do niego mówi. Przywołuje do siebie po imieniu jednego z kumpli - nie pamiętam już tego imienia - dość głośno mówi do niego (bo gra muzyka) poważnym tonem:

 

-     słuchaj, szykuje się „mokra” robota.  To jest Pani Waleria Pawłowska, była Naczelniczka Urzędu Skarbowego. Ona została bardzo pokrzywdzona przez dyrektora Izby Skarbowej.  -  Jak on się nazywa ? Pani Walerio? -  acha  - Roman Kucharczyk.  - No właśnie - to jest ten dyrektor Izby Skarbowej.  - Gdzie on mieszka - Pani Walerio ? - w Drogomyślu ! Szykuj chłopaków i pomyślcie nad tym, jak by tu dopomóc Pani Walerii... bo ja się kiedyś zajmowałem jej sprawą.

 

            Myślałem, że nie dowierzam własnym uszom. Wiedziałem, że Pawłowska jest strasznie cięta na tego dyrektora Kucharczyka, którego nie miałem okazji nigdy poznać. Ale żeby takie rzeczy wypowiadała przy nas, żeby namawiała do morderstwa będąc całkowicie trzeźwą. To się wprost w głowie nie mieściło.

 

            Około godziny 0,30 - 1.oo wychodzimy z domu Kornasia. Przywołuję do siebie Pawłowską i mówię do niej cichym i poważnym głosem: Pani Walerio, niech pani przestanie się wydurniać i w ten sposób mówić do Kornasia. Przecież to jest człowiek niepoważny i niezrównoważony. Niech Pani zapomni o tej rozmowie i przestanie się z nim kontaktować, bo to jest facet nienormalny.

 

            Chyba jej wyperswadowałem, bo na szczęście nic złego się nie stało. Po upływie roku czasu, przypomniałem o tym incydencie red. Janowi Pichecie, którego odwiedzałem w redakcji „Trybuny Śląskiej”. Jasiu tylko się na to uśmiechnął i uznał, że był to ze strony Pawłowskiej wygłup nie do powstydzenia.

 

            W sierpniu 1998 roku Pawłowska prosi mnie o kontakt z redaktorem naczelnym nowopowstałej gazety „NOVA” - Ryszardem Stoeckerem. Jest on dawnym redaktorem „Kroniki Beskidzkiej” - zna przeróżne niuanse i szczegóły tyczące się obecnych jej redaktorów. Stoecker jest za tym, żeby napisać artykuł o prywatyzacji FSM, ale na prośbę Pawłowskiej, artykuł ma być utajniony odnośnie jej danych personalnych. Pierwsza zasadnicza rozmowa odbywa się jeszcze w biurze Stoeckera w dawnym Urzędzie Wojewódzkim, który już jest na wypowiedzeniu z etatu tłumacza przysięgłego Wojewody.

 

            Następna rozmowa odbywa się już w redakcji tygodnika „Nova” przy ul. Powstańców Śląskich 6. Uczestniczy w niej również redaktor Jan Picheta, bo to on ma być autorem artykułu. Pawłowska jak najbardziej popiera zamysł powstania tego artykułu, nawet domaga się z pełnym przekonaniem, aby redakcja dopomogła jej w jakiś sposób taką publikacją. Na jej więc prośbę nie będzie wymieniona personalnie nawet w inicjałach, lecz najbardziej eksponowana będzie historia złodziejskiej prywatyzacji FSM w Bielsku-Białej i Tychach. Pawłowska co najmniej dwukrotnie wyraża zgodę na powstanie tego artykułu i oczekuje jego publikacji. 

 

            W międzyczasie z końcem października 1998 r. powstaje artykuł o mojej historii w Karpackiej Spółdzielni Mieszkaniowej i Wojewódzkim Przedsiębiorstwie Robót Inżynieryjnych, gdzie otrzymałem dwukrotne dyscyplinarne zwolnienia z pracy za walkę z nadużyciami. 19 listopada 1998 r. ukazuje się artykuł o mojej osobie pt: „IMPERIA KOLESIÓW’ autorstwa świeżo upieczonego dziennikarza po studiach Krzysztofa Dolińskiego.  Został on przesłany senatorowi Marcinowi Tyrnie i do kilku innych prominentów, jak również do niektórych biur poselskich.

 

            Wcześniej w październiku 1998 r., powtórnie rozmawiam z redaktorem naczelnym Ryszardem Stoeckerem na temat artykułu o Pawłowskiej. Stoecker z zatroskaną miną komunikuje mi, że Jasiu Picheta coś zawala, że jakoś nie zabiera się za pisanie tego artykułu. Proponuję mu więc, że mogę spróbować go napisać, przecież znam temat od podszewki o  prywatyzacji FSM i mam go w małym palcu.

 

            Stoecker wyraża zgodę - rzeczywiście, Piotrek, ty umiesz dobrze pisać, znasz temat, więc bierz się do dzieła. Pawłowskiej damy to potem przeczytać, czy zaakceptuje styl i treść artykułu.

 

           Informuję o tym Pawłowską. Nie wiem jeszcze w tym momencie, że Pawłowska zupełnie zmieniła front, że widocznie zastraszyła Pichetę i zabroniła mu pisać. Ale przede mną udaje jeszcze zachwyconą, że mam pisać artykuł, na który tak długo oczekiwała. W międzyczasie odbywają się wybory samorządowe,  w których dopomagam jej w rozdawaniu ulotek, o czym wspominałem wcześniej.

 

            Mówiłem jej, że musiałaby zainwestować w te wybory około 0,5 miliarda złotych, żeby w ogóle mieć szanse na przejście. Nie pomyliłem się nawet - bo po wyborach okazało się, że Janusz Gałkowski - adwokat, a wcześniej syndyk masy upadłościowej bielskiego „Ryteksu” wyłożył ponoć 40 tysięcy nowych złotych na swoją kampanię wyborczą, a startował z 9-tej pozycji.

 

            Pod koniec listopada 1998 r. mam już na ukończeniu artykuł pt: „Jak Polska wpadła pod Fiata” na wzór pewnego artykułu z „Polityki” i „Angory”. Dałem Pawłowskiej jednego razu do przeczytania dwa odcinki artykułów w czasie jej wizyty w moim domu. Pawłowska od pewnego czasu jest wystraszona, zaczyna dukać pod nosem, że mogą jej dom spalić, że mogą ją zamordować...

 

            Próbuję jej wyperswadować, że te obawy są niesłuszne, że przecież nie ma o niej żadnej wzmianki, nawet nie będzie wymieniona jako była Naczelniczka Urzędu Skarbowego. W jednym miejscu będzie wymieniona co najwyżej jako pewien wysokiej rangi funkcjonariusz Urzędu Skarbowego. Pawłowskiej to nie przekonuje. Widzę, że jest spanikowana - a tyle razy mówiła, że w korcu maku razem ze mną się szukała i dopiero w Biurze Poselskim się odnaleźliśmy. Dochodzi w końcu do bardzo nieprzyjemnej sytuacji. Pawłowska sama od siebie zaczyna nachodzić redakcję tygodnika „NOVA”.

 

            Awanturuje się, że nie pozwoli na ten artykuł, że pan Smolana nie jest dla niej żadnym autorytetem (ciekawe, że jako asystent poselski nim byłem). Wywołuje awanturę w gabinecie Ryszarda Stoeckera, składa mu pismo blokujące wydruk artykułu, a przedkłada od siebie napisane bzdurne małe artykuliki, że ona jako katoliczka, żąda zamknięcia wszystkich agencji towarzyskich w Polsce i zabronienia ukazywania się w kioskach ruchu wydawnictw pornograficznych. (Nie komentuję tego, ale świadczy to o niej, jako o „dewotce” zasłaniającej się jawną hipokryzją). Jaka z niej katoliczka, skoro na mszy świętej papieskiej w Skoczowie nie przystąpiła do komunii świętej, pomimo mojej zachęty, bo to ja jej załatwiłem dobre miejsce siedzące koło siebie w sektorze poprzez Kurię Diecezjalną. Oczywiście, że miała prawo nie przystąpić do komunii świętej, nie wolno przecież tego narzucać, ale w takim razie ma pod jakimś względem nieczyste sumienie, zdradziła się zaledwie 3 lata później próbą podżegania do morderstwa. Może jeszcze co innego ma na sumieniu... Bóg raczy wiedzieć, ale niedobrą ma naturę, chamską, nie przystającą do damskiej osobowości.

 

            Redakcja tygodnika „NOVA” przeczytała maszynopisy wstępnych dwóch odcinków o prywatyzacji w FSM i nie chciała podobno uwierzyć (wedle słów Stoeckera), że napisał je człowiek bez studiów dziennikarskich, a nawet polonistycznych. Stoecker nie ujawnił  bowiem redaktorom od razu, że chodzi o bohatera z artykułu „Imperia Kolesiów”. Redakcja chce publikacji tego cyklu artykułów pt: „Jak Polska wpadła pod Fiata”. Niestety, Pawłowska nie wycofuje blokady, Stoecker zmuszony jest zamykać się przed nią w swoim gabinecie, bo awanturuje się przy każdej nowej wizycie w sekretariacie redakcji. Sekretarki - bo są ich dwie młode kobiety - mają nadal przykazane wmawiać jej, że Pan Redaktor Naczelny chwilowo jest nieobecny, podczas, gdy on za każdym razem przeczekuje ataki furii Pawłowskiej.

 

            W końcu Pawłowska składa powtórnie pismo blokujące moje artykuły, a równocześnie obłudnie oświadcza w nim, że skoro pan redaktor naczelny ma wyższe wykształcenie, a ona również posiada to wyższe wykształcenie - a pan Smolana takim się nie legitymuje, więc Panie Redaktorze - szanujmy  się !  Cała redakcja z politowaniem chyba pokiwała nad nią głowami i na tym sprawa się zakończyła.

 

            Przypominam sobie teraz w tym momencie - że Pawłowska rzeczywiście miała jakiegoś „joba” na punkcie tego swojego wyższego wykształcenia. Gdy Poseł Kazimierz Wilk na jej prośbę wyrobił dla niej w kancelarii sejmu legitymację asystenta poselskiego na nazwisko Waleria Pawłowska - poczuła się mocno urażona brakiem trzech liter przed swoim imieniem i nazwiskiem.  - Piotrze - dopisz proszę ten skrót mgr, bo mnie nie wypada, chyba rozumiesz ?... Spełniłem  jej tę prośbę jak małej rozkapryszonej dziewczynce, tym bardziej, że nie było to żadne fałszerstwo, bo wiedziałem, że ten tytuł posiada. Cóż dodać w tym momencie ?  Profesorowie, docenci, doktorzy nie afiszują się nieraz swoimi tytułami przez dobrze pojętą skromność... Takim skromnym człowiekiem jest były Wojewoda Profesor Marek Trombski, też docent i inżynier. Człowiek o wielkim sercu.

 

            Przyjął mnie na prywatnej rozmowie i to w mojej sprawie mieszkaniowej. Obiecał dopomóc, bo przeczytał sobie prywatnie materiały, jakie mu dostarczyła jego sekretarka, które zbył milczeniem poprzedni wojewoda Mirosław Styczeń. Ostatnio - było to na wakacjach 1998  roku - pierwszy mi się ukłonił, gdy spotkałem się z nim na ulicy, po prostu za późno go zobaczyłem w tłumie. Gdy to opowiedziałem księdzu kanonikowi Józefowi Sanakowi, potwierdził mi, że Prof. Trombski jest pokornym człowiekiem, ale ja bym powiedział, że jest przede wszystkim człowiekiem o wysokiej kulturze osobistej.

Joe Chal
O mnie Joe Chal

Jestem prezesem i fundatorem Polsko Australijskiej Fundacji działającej na Rzecz Zdrowia i Rozwoju Dziecka. Prowadzę badania naukowe na temat „Autyzmu” (rehabilitacji) z wykorzystaniem komory hiperbarycznej.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości